niewiersze

przemyslenia okołopoetyckie

czytanie z listu do samego siebie

Pytałem Cię kiedyś, czy warto... Byłem głupcem, a Ty wiedziałeś że nie warto, ale pierdoliłeś coś o obowiązku i innych takich, tylko dlatego, że to właśnie powinieneś powiedzieć. Teraz już wiem...

Kiedy z kolei Ty pytasz, mówię Ci, że obowiązek i inne takie, czując się jak kłamca, ale wiem, że nic innego nie można odpowiedzieć... Zamknięci w tej paradoksalnej sytuacji trwamy.


iluzjonista

Tak na dobrą sprawę, mogłem się jej spodziewać, kiedy po drodze zostawały kolejne maski...

Jednak zaskoczyła mnie mimo wszystko, bo nie była taka, jak poprzednie. Ta granica była jedną z tych coraz bardziej ostatnich...

Zwiodło mnie, że jej przejście nie wymagało właściwie żadnego wysiłku, jak wyjście z rozświetlonego latarnią kręgu w ciemność ulicy, albo zapatrzenie się w żar papierosa... Dopiero po chwili zorientowałem się, że to już zupełnie nowy etap. Kapelusz iluzjonisty był już zbędny i nie pamiętam nawet, czy to ja go zdjąłem, czy może postanowił zniknąć sam, ważne jest, że nie był już potrzebny, bo był tylko jeszcze jednym przebraniem przeszłości, tych czasów odległych o jedno zapatrzenie, jedną granicę...

Teraz jest tylko nic-pytanie, niemal dotykalne... i ta piosenka, bez związku, którą jednak zabrałem na drugą stronę, bo zawsze trzeba coś zabrać...

"Boś kwiatem i taką zostań..."


o zgrabywaniu liści

Kiedy wszystko na powrót znormalnieje i stanie się swojskie, jak kredens babci, jak słoiki stojące rzędem w komórce... Kiedy wreszcie zatrą się tryby w machinie popychającej czas, wciąż do przodu z nieubłaganym tykaniem i metalicznym szelestem sprężyn... Czy wtedy będziemy jeszcze potrafili wyjść przed ganek i po prostu cieszyć się ciepłym dniem? Czy wiatr nawieje jeszcze liści przed drzwi, na które będziemy mogli złorzeczyć, zgrabując je w stosy?

...

D. przekroczył kolejną granicę szaleństwa. "Kolejną", bo szaleństwo osiąga się etapami i zawsze wydaje się, że kolejny jest już ostatni... Jednak nic nie przychodzi prosto. Szaleństwo naprawdę wymaga wiele wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Nie wystarczy po prostu wziąć i zwariować. Trzeba cierpliwie zgrabywać pożółkłe, jak liście starych fotografii wspomnienia, palić je wieczorami, wpatrywać się w gwiazdy... Nie można też zniechęcać się, kiedy wiatr o świcie zasypie nas nową pracą... Dobrze jest też czasem zaśpiewać ognisku jakąś piosenkę Cohena. Wtedy zawsze zbiera mu się na opowieści, których możemy słuchać choćby i do rana. Później jeszcze krótki sen i zaczynamy kolejny dzień...

...

Z zazdrością patrzę na uśmiechnięte, spokojne twarze idiotów, którym się udało i są już za tą ostatnią "drugą stroną". Byle się nie zniechęcać... nie zniechęcać...


eksperyment

"Ptak śpiewa, jakby nie śpiewać
nikomu ani się śniło.
Jest mi tak dobrze na duszy,
jakby mnie wcale nie było"

Godzina #1

Biały sufit. Spokój. Gitara. Zastanawiam się, czy to dobrze, że spokój, że biały sufit. Muzyka - jestem pewien, że to dobrze, ale to dziwne, że muzyka teraz i sufit... Biorę jakąś książkę - właściwie autor i tytuł nie są istotne dla eksperymentu...

Godzina #2

Odkładam książkę. Muzyka. Wszędzie muzyka. Gitara stoi oparta o fotel. Wspomnienia

Godzina #3

Bez większych zmian. Nie ma już muzyki.

Godzina #4

Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia...

Godzina #...

Nie ma już czasu, tylko świadomość, że przecieka przez palce, jak gęsty budyń... Biały sufit. Niemuzyka. Nie ma wspomnień, tylko niejasne uczucie (tęsknota? przemijanie?). Puste obrazy i przeświadczenie, że kiedyś coś znaczyły. Zbliżam się do granicy, delikatnej, rozedrganej ściany pomiędzy TU, a TAM. Właściwie domyślam się, że TAM jest szaleństwem, ostatecznym przekroczeniem racjonalnej logiki, gdzie zero i jeden tracą swój bitowy sens.

Nie. To nie strach. Ciekawość?

Opieram dłoń o "granicę". Jest ciepła i elastyczna...

Przerywam eksperyment...


sens życia

"To minie...
jak przecież wszystko mija...
To minie, jak to drżenie rąk..."

I wtedy być może zobaczysz przez chwilę sens życia, jeśli uda Ci się tylko go rozpoznać... Nie jest jeszcze do końca pewne, jak będzie wyglądał... Czy będzie taki mały, czerwony i zabawny z kokardą w groszki, czy może będzie przechodził przez ulicę, czy pogwizdywał w ciemności?... Ale to będzie prawdziwe przeżycie, jakiego nie doznaje się codziennie... Najpiękniejsze, albo najgorsze z przeżyć.

...a i jeszcze jedno...

...będzie musiał Ci wystarczyć na resztę życia.


a jeśli go nie zauważysz...

Wtedy przejdziesz obok, szukając, czy też po prostu idąc i miniecie się, być może on uchyli kapelusza, albo błyśnie smutno zielonym światełkiem, dokończy fajkę, poprawi kokardę, wypali się, jak tytoń, albo spadnie z parapetu i potłucze się na setki małych, ostrych kawałeczków, które potem pozbierasz... Albo Ty dopalisz się w jakiejś obcej fajce, zabierając szukanie z ostatnią smugą wiśniowego dymu... Pewnie nawet nie zorientujesz się, że "sens życia" stał cały czas oparty o ścianę w kącie strychu i wyrzucisz go podczas wiosennych porządków. Życie wciąż będzie istnieć bez niego. Aż do śmierci, a nawet dłużej, bo może ktoś zobaczy w koszu Twój zakurzony, stary sens życia i zapragnie wziąć go do domu...

a gdyby tak...

A gdyby tak choć raz podłemu życiu pod nogi rzucić swoje jasne spojrzenie... Czy dostrzeże je? Czy podepcze, splugawi, jak brudną szmatę, przejdzie nad nim do porządku dziennego... Skrzydła połamie i w pysk splunie... A może przegoni, jak dziada żebrzącego spod drzwi świątyni? Albo w pysk da, jak dziwce? A może rzuci kilka miedziaków jałmużny... A może warto spróbować? To tylko spojrzenie...

...

Idąc ulicą, patrzysz w ich szare mordy i mdli Cię ich trzeźwość, rozsądek z jakim strzepują pyłek z kołnierza płaszcza, starannie dopracowany uśmiech, pocałunki nie warte nawe trzydziestu srebrników... Mdli Cię ich dumne człowieczeństwo, które obnoszą, niczym głupotę wyzierającą z gęby...

...

A może warto?... chwycić życie za łeb i zatańcować kazaczoka... aż do pożygania...

...

<Alt><Ctrl><Del>...

rozważania nad czasem

D. miewa czasami dylemat z czasem, bo dawno już przestał mierzyć i ważyć wagi starego zegara na ścianie, czasami tylko, kiedy nie może zasnąć, wydaje mu się, że wciąż słyszy tykanie, jednak w ciemności nie widzi bladych wskazówek i tylko wspomnienie czasu przelewa mu się między zaciśniętymi zębami... Czy minęły lata, czy może nastaną dopiero, kiedy otworzy oczy?... Pytanie to zawsze frapowało D., tak, że nie mógł zasnąć, a zegar, czy też ciemniejszy cień, w miejscu, gdzie powinien zegar wisieć, odpowiadał mu cichym tykaniem... A klepsydra na stoliku naigrywała się z niego szelestem piasku...

D. zasypia...

Upiory o kościstych palcach nie są groźne. Szczerzą się i straszą klekocząc spróchniałymi szczękami, lecz wycofują się zawsze o świcie. W rzeczywistości - są tylko upadłymi marzeniami, strąconymi z wzniosłości umysłu bękartami szaleństwa. W przeciwieństwie do ich kościstych dłoni, mają miękkie, ulotne imiona: Wspomnienie, Tęsknota... D. zna wszystkie imiona, więc nie boi się snu. Wydaje mu się, że ma nad nimi władzę... Smutno mu tylko czasami, kiedy patrzy w ich puste oczodoły. Budzi się zatem rano, jakby trochę nieswój, wygląda przez okno i słucha przychodzącego dnia, a wyłaniające się z półmroku, coraz bardziej rzeczywiste kontury coraz bardziej rzeczywistego świata przypominają mu o szarej codzienności i nieczekaniu.

Zegar wisi, gdzie wisiał, a wahadło nie ośmiela się nawet drgnąć, przykute spojrzeniem do zatrzymanego czasu. Spokój i cisza gęstnieją w powietrzu, jakby przygotowując się na nadejście dnia...

Dzień nie nadchodzi. Świat trwa w nierzeczywistej chwili pomiędzy świtem, a dniem.

z krawędzi peronu

z krawędzi peronu

Prolog

Kiedy D. był malutki wędrował bezskutecznie godzinami przed siebie, w poszukiwaniu miejsca, gdzie kładzie się do snu zachodzące słońce... Nigdy go nie znalazł... Szedł jednak dalej i długą drogę za sobą zostawił, kilka spalonych mostów, zbyt wysokich skał, wytarte podeszwy butów... Aż dotarł do miejsca, gdzie droga kończyła się wielkim urwiskiem. D. miał zawsze lęk wysokości, więc bardzo ostrożnie podszedł do krawędzi i spojrzał w dół... Zobaczył siebie, patrzącego w przepaść... Zobaczył siebie oczami samej przepaści. Dalej nie było już nic...


* * *

Nie wiem, co mógłbym powiedzieć... Jest coraz chłodniej. Suche skrobanie zardzewiałego gwoździa rozprasza myśli. Pochowały się po kątach. Nie będę ich szukał. Może odejdą, razem z moim cieniem dadzą mi wreszcie spokój. Zostały tylko wizje, list i deszcz...

Lubiłem dawniej deszcz. Gdy padało, wychodziłem przed dom i słuchałem jak szumi w liściach drzew... Ręka bezwolnie kreśli linie wspomnienia. Na mokrych betonowych płytach peronu wydrapuję dziwny list...

I znowu nad przepaścią stoję... Przepaść we mnie - ot taki paradoks - na dnie tylko szaleństwo. W dziwnym transie idę po krawędzi. Ręce szeroko rozpostarte, jak skrzydła kruka ...Obłąkana metafora... Czuję, że potrafiłbym polecieć - skoczyć i poszybować w nieznane, czuję też spokój płynący z otchłani...

Wiem - powiesz, że to nie ja patrzę w otchłań, że ona patrzy też we mnie, że nad moją głową niebo gwiaździste... Że pod nogami tylko wyobrażenie krawędzi, skalnej skarpy, że nie ma przepaści, nie ma chłodu kamienia (że nie ma mnie?), że jest tylko zardzewiały gwóźdź, słowa i deszcz...

Zawsze wie kiedy przyjść i kiedy odejść. Jak pociągi na kolejowych stacjach - pozostawia tęsknotę za czymś, co przemknęło niezauważone. Czekasz potem godzinami na każdy kolejny pociąg, na kolejny deszcz. Łudzisz się, że może właśnie w nich dojrzysz raz jeszcze przeszłość. Choćby na chwilę, zanim przeminie.

Bezlitosny czas zaciera twarze, miejsca, tylko to uczucie nie przemija, że straciło się coś bardzo cennego... Świat rozpływa się w ciszy zachodzącego dnia... Pociąg odjeżdża a Ty zostajesz na pustym peronie w przemoczonym płaszczu, z niepraktycznym bagażem doświadczeń. Nie wiedząc dokąd jechać, stoisz odprowadzając wzrokiem ostatni pociąg... Słowa wydrapane rozmywa deszcz.

o kamieniu - filozoficznie

Kamień śpi... Otulił się mchem, porósł, zarósł, zestarzał się i śpi teraz snem kamiennym... Dobrze spełniony obowiązek... trafiła na niego przecież już niejedna kosa. I choć czasem zapomina, przeszłość, przyszłość, zapomina czasem siebie, klnie, zaklina w kamień kolejne dni, obejmuje, zapada się w sobie, w doskonałości... Okrągły kamień, poszukiwany przez alchemików, esencja wszechświata, śpi...

Dzisiaj nie widzę już tego słynnego niebieskiego prochowca, Leonardzie. Odjechał ostatnim pociągiem, zapomniałem spytać nawet dokąd. Co zresztą mógłbym powiedzieć mu, gdybym go spotkał, na ulicy, czy poznałby, czy poznałbym dzisiaj podniszczony życiem stary, niebieski płaszcz? Być może mijamy się codziennie w drodze do sklepu, czy zwyczajnie - na ulicy... Mijając, przechodząc, unikając, uciekając... Oni...

Oni nie przychodzą już do "domu tajemnicy" - ufni w potęgę obojętności, zamykają puste skrzynie w pustych pokojach... "Naucz mnie także palce zginać i drzwi zamykać z tamtej strony...". Jakże naiwni, wierząc w niewiarę, niewolnicy słowa, zdań, które jak przewodnik ślepca prowadzą wąską kładką przez nieistniejące bagno. Kamień śpi. Bez marzeń, snem czystym i pustym... Odbija się w kocich oczach. Bezimienny, a raczej mający zbyt wiele imion, aby można było pomieścić je w zwykłym polnym kamieniu... Śpi...

genesis

...i przyszedł dzień, że stworzył kobietę... Napawał się jej pięknem, gdy przechadzała się po rajskim ogrodzie. Z zapartym tchem wsłuchiwał się w szelest nagich stóp na miękkiej trawie... Pochylał się nad nią, kiedy spała, miarowy oddech unosił delikatnie krągłe piersi. Właściwie nigdy nie odważył się jej dotknąć... kuszącego ciepła jej włosów, lekko rozchylonych ust...

...odeszła z Adamem.

Eden pozostał piękny i pusty.



rosyjska ruletka

Mógłbym się oszukiwać... Oddychać porannym powietrzem, wilgotnym od mgły, wieczorami podziwiać zachody słońca, łapać w ręce deszcz...

Chłodny metal lufy, śmierć skondensowana w kawałku ołowiu, obrót magazynka... Granicę nieistnienia, strachu - przekracza się w ciszy, do tego nie można przywyknąć... zaciskam coraz mocniej drżący palec na spuście... suchy trzask... Jeszcze nie dzisiaj...

Drewniana ławka przed domem - rozgrzana popołudniowym słońcem... Wiadomości we wczorajszej gazecie tak bardzo odległe. Wiejskie życie przepływa leniwie między sztachetami płotu. Rozbudzony pies przerywa ciszę, szczekając z tylko jemu wiadomych powodów, by po chwili na powrót zapaść w drzemkę. Sąsiadka wracająca z zakupami odpowiada na pozdrowienie. Kolejny zwyczajny dzień. Bezchmurne niebo wieszczy piękny zachód słońca...

w poszukiwaniu siebie

...tak więc nie czekam. W nieczekaniu płynie beznamiętnie czas, odmierzany pustymi spojrzeniami mijających mnie ludzi, pustymi butelkami... gorzki smak... chłodny jak kryształowa kula... Przyszłość?

Nasłuchuję kroków, w niebie ptak się błąka... Ptaki umierają w samotności, w ostatnim locie znikają z oczu za mglistą granicą horyzontu, wtapiają się w ciszę... kamienie wrzucane w wodę... Bird of prey... Dostojny ptak - krąży wysoko na letnim, błękitnym niebie... Leć... Zabierz mnie w swój złocisty lot... W oderwaniu od zakłamania tego świata... Take me on your flight... Dlaczego się boję? Dwoje zakochanych obejmuje się w parku... MY? ONI? Głupcy... Dostojny drapieżnik tańczy na niebie, szybując w zapamiętaniu dotyka istoty wszechświata... Smutek... Współczucie...

Kolejne dni i godziny... Ile mil... Ile mil stąd do ciebie jest?... Znaczek, biała koperta bez adresu w ogniu kominka miesza się z dymem jałowca... Czy to dalej niż do nieba... Ciepło nie wypełni pustki nieczekania... Barman uprzejmie słucha mojej opowieści, jego uśmiech wyraża chłodny dystans... Kim jesteście? Wy, którzy przebrnęliście przez meandry mojego szaleństwa... Kim jesteście? Słyszę głosy bez twarzy... wokół mnie przechodzą, dotykają nierozumnie... Samotność szaleństwa, samotność paranoi... Na umrzyka skrzyni tkwi butelka rumu... Niemy krzyk... Nie polecę z tobą, królu przestworzy... Nie dziś... Kolejna butelka...

manifest dekadencki
...tyleż krótki, co bezsensowny

Człowiek rodzi się dekadentem. Chce tego, czy nie - rodzi się dekadentem. Wielu nie potrafi tego zrozumieć przez całe swoje życie. Wiecznie szukają, próbują zrozumieć, wiecznie wydaje im się, że już do czegoś doszli, że życie musi mieć sens... Zaprawdę zaprawdę powiadam wam: Nie ufajcie fałszywym prorokom, którzy mówią wam, że istnieje gdzieś lepszy świat, że należy w coś wierzyć. TO jest jedyny świat, a jaki jest - każdy widzi. To świat disco-polo, brazylijskich nowel i brudnej polityki. Wniosek jest oczywisty dla każdego myślącego człowieka - świat zmierza ku zagładzie. Pewnie przychodzą wam tu na myśl apokaliptyczne wizje wykreowane przez 'Biblię' i Hollywood, ale to nie o tą zagładę chodzi. Świat zmierza do upadku wartości kulturowych i moralnych. I mylicie się, jeśli sądzicie, że uda się to zmienić. Bezsensowna jest tu wiara w przyszłość. Próby powstrzymania zalewającego nas kiczu są jak stawanie na wprost rozpędzonego pociągu. Życie jest rozpędzonym pociągiem. Posuwa się coraz szybciej, nie dbając o fakt, że maszynista oszalał, ufne w ciągnącą się po granice horyzontu żelazną wstążkę toru. Co jest za horyzontem?

Cóż więc możemy zrobić, wiedząc, że wszystko skazane jest z góry na niepowodzenie, że życie jest jedynie oczekiwaniem na śmierć? Prędzej czy później wszyscy dojdziemy do oczywistej konkluzji. Jedynym wyjściem jest polowanie na łosie...